do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ ebook ^ pobieranie ^ download
Podstrony
- Strona startowa
- King.William. .Przygody.Gotreka.i.Felixa.03. .ZabĂłjca demonĂłw
- Laurie King Mary Russel 08 Locked Rooms
- Laurie King Mary Russel 07 The Game
- 33 Transitions 2 The Pirate King
- Baxter, Stephen Xeelee 04 Ring
- Baxter, Stephen Xeelee 03 Flux
- 07 Mroczny sen Christine Feehan
- Canham Marsha Mroczna strona raju
- Alistair MacLean Mroczny KrzyĹźowiec
- Stephen King Two Past M
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- pojczlander.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Po drugiej stronie odbędziemy dłuższą naradę.
Chłopiec spojrzał na niego potulnym wzrokiem. Cały drżał. Przez chwilę
rewolwerowcowi wydawało się, że na jego twarz nakłada się twarz Alice, kobiety z Tuli. Blizna
na jej czole lśniła niczym nieme oskarżenie i poczuł do nich obojga głęboką niechęć (dopiero
pózniej uświadomił sobie, że zarówno blizna Alice, jak gwózdz, który przebijał w jego snach
czoło Jake'a, znajdują się dokładnie w tym samym miejscu). Jake domyślał się chyba, w jakim
kierunku biegną jego skojarzenia, z chłopca ust wydarł się jęk. Nie trwał długo; chłopiec zdusił
go, zaciskając usta. Starał się zachowywać jak prawdziwy mężczyzna, być może mężczyzna,
który w swoim czasie sam zostałby rewolwerowcem.
Tylko my obaj.
Gdzieś w mrocznym, nieokreślonym zakamarku swojego ciała rewolwerowiec poczuł
ogromne i bezbożne pragnienie, pragnienie, którego nie mogło zaspokoić żadne wino. Zwiaty
drżały nieomal w zasięgu jego palców, a on w jakiś instynktowny sposób starał się nie ulec
deprawacji, zdając sobie jednocześnie chłodno sprawę, że takie starania są daremne i zawsze
takimi pozostanÄ….
Było południe. Podniósł wzrok, pozwalając, by niespokojne światło pochmurnego dnia
oświetliło po raz ostatni zbyt wrażliwe słońce jego własnej prostolinijności. Tak naprawdę nikt
nie płaci za to srebrem, pomyślał. Za jakiekolwiek wyrządzone zło - konieczne bądz też inne -
płaci się własną skórą.
- Chodz ze mną albo zostań - powiedział.
Chłopiec zmierzył go niemym spojrzeniem, i dla rewolwerowca - w tym ostatecznym
i istotnym rozstaniu się z zasadami moralnymi - przestał być Jake'em i stał się tylko chłopcem,
bezosobowym bytem, który można było przesuwać i używać.
Coś krzyknęło w wietrznym bezruchu; usłyszeli to obaj, on i chłopiec.
Rewolwerowiec ruszył przed siebie i po chwili Jake podążył w ślad za nim. Razem
wdrapali się po skale obok chłodnego jak stal wodospadu i stanęli tam, gdzie jeszcze przed
chwilą stał człowiek w czerni, i razem weszli tam, gdzie zniknął. Pochłonęła ich ciemność.
POWOLNE MUTANTY
Rewolwerowiec mówił powoli do Jake'a w unoszących się i opadających inkantacjach
snu.
- Było nas trzech: Cuthbert, Jamie i ja. Nie powinniśmy tam się zakradać, ponieważ żaden
z nas nie przeszedł jeszcze próby, która pozwoliłaby nam pożegnać się z dzieciństwem. Gdyby
nas złapano, Cort zdarłby z nas pasy. Ale nikt nas nie złapał. Nie wydaje mi się, żeby złapano
kogokolwiek z tych, którzy zakradli się tam przed nami. Chłopcy muszą przywdziewać na
osobności spodnie swoich ojców, muszą przechadzać się w nich dumnie przed lustrem, a potem
wieszać potajemnie z powrotem w szafie; to było coś takiego. Ojciec udaje, że nie widzi inaczej
zawieszonych spodni ani wąsów, które wymalowali sobie pastą do butów pod nosem.
Rozumiesz?
Chłopiec nie odpowiedział. Nie odezwał się ani słowem, odkąd przestało im przyświecać
światło dnia. Rewolwerowiec przemawiał hektycznie, gorączkowo, żeby zagłuszyć jego
milczenie. Nie oglądał się za siebie, kiedy szli mrocznym podziemnym korytarzem, lecz chłopiec
robił to. Rewolwerowiec śledził mijający dzień w miękkim zwierciadle jego policzka: najpierw
był to odcień gasnącego różu; potem mlecznego szkła; potem bladego srebra, potem ostatniej
wieczornej poświaty, w końcu nie zobaczył nic. Skrzesał ogień i ruszyli dalej.
Teraz obozowali. Nie słyszeli echa kroków człowieka w czerni. Może też się zatrzymał,
żeby odpocząć, a może przelatywał bez żadnych świateł pozycyjnych przez spowite w mroku
pieczary.
- Bal urządzano raz do roku w Wielkiej Sali - mówił dalej rewolwerowiec. - Nazywaliśmy
ją Salą Przodków. Ale to była po prostu Wielka Sala.
Do ich uszu dotarł odgłos kapiącej wody.
- Rytuały godowe. - Rewolwerowiec parsknął pogardliwie i bezduszne skały zmieniły
jego śmiech w rzężenie wariata. - w dawnych czasach, twierdziły książki, witano w ten sposób
wiosnÄ™, a jednak cywilizacja, sam rozumiesz...
Urwał, nie potrafiąc opisać zmiany, jaką sygnalizowało to zmechanizowane słowo; nie
potrafiąc opisać śmierci romantyzmu i jego przyziemnego sterylnego pogrobowca,
podtrzymywanego przy życiu sztucznym oddechem splendoru i ceremonii; geometrycznych
umizgów wielkanocnego balu, pojawiających się w miejscu szalonych gryzmołów miłości,
których treści mógł się jedynie mgliście domyślać; pustego przepychu zamiast grzesznych
niszczących pasji, które mogły niegdyś doprowadzić dusze do zguby.
- Uczynili z tego coś dekadenckiego - dodał. - Zabawę. Grę.
W jego głosie zabrzmiała cała podświadoma odraza ascetyka. Gdyby jego twarz była
lepiej widoczna, można by na niej dostrzec nowe uczucia - szorstkość i smutek. Ale to, co przede
wszystkim tworzyło jego siłę, nie zanikło w nim ani nie osłabło. Na twarzy rewolwerowca
wyraznie malował się brak wyobrazni.
- Lecz wielkanocny bal... - podjął po chwili. - Sam bal... Chłopiec nie odzywał się.
- Wisiało tam pięć kryształowych żyrandoli z ciężkiego szkła. Oświetlenie było
elektryczne. Wszystko skąpane było w świetle, cała Wielka Sala była jedną wielką wyspą
światła. Zakradliśmy się na jeden ze starych balkonów, które podobno nie były zbyt bezpieczne.
Ale my byliśmy w końcu małymi chłopcami. Staliśmy tam wysoko i wszystko widzieliśmy. Nie
pamiętam, żeby któryś z nas się odzywał. Po prostu się gapiliśmy, całymi godzinami się
gapiliśmy. Przy wielkim kamiennym stole siedzieli, przyglądając się tancerzom, rewolwerowcy
i ich kobiety. Kilku rewolwerowców tańczyło, jedynie kilku, i to tych młodszych. Inni przez cały
czas siedzieli i miałem wrażenie, że to światło, cywilizowane światło, wprawia ich w lekkie
zażenowanie. Należeli do tych, których darzono respektem i których się bano, byli strażnikami,
lecz w tym tłumie kawalerów i ich miękkich kobiet wyglądali niczym stajenni... Cztery okrągłe
stoły uginały się pod jedzeniem i przez cały czas się obracały. Od siódmej wieczorem aż do rana
z kuchni bez przerwy donoszono półmiski. Stoły kręciły się niczym zegary, a my czuliśmy
zapach pieczonej wieprzowiny, wołowiny, homarów, kurczaków i pieczonych jabłek. Były lody
i słodycze. Na wielkich płonących rożnach piekło się mięso. Marten siedział przy mojej matce
i ojcu... widziałem ich nawet z tak dużej wysokości... i matka zatańczyła raz z Martenem, wirując
niespiesznie po sali. Inni rozstąpili się i bili brawo, kiedy taniec się skończył. Rewolwerowcy nie
klaskali, lecz mój ojciec powoli wstał i wyciągnął do niej ręce, a ona podeszła do niego
z uśmiechem. To był kluczowy moment, chłopcze. Taki moment, który musi zdarzać się przy
samej Wieży, gdy rzeczy schodzą się razem, łączą i tworzą moc w czasie. Mój ojciec opanował
[ Pobierz całość w formacie PDF ]