do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ ebook ^ pobieranie ^ download
Podstrony
- Strona startowa
- Delaney Joseph Kroniki Wardstone 05 Pomyłka Stracharza
- E72 RM 529 RM 530 schematics v1.0
- 006. BBY 3645 Czerwone 湜şniwa
- Milburne Melanie Zamek w Prowansji
- Joel Rosenberg KOTHW 03 The Crimson Sky
- Brown Debra Lee Cenniejsza niz zloto
- Catherine Stang Sweet Serenity (pdf)
- 350. McWilliams Judith Romans z czarnookim
- 403. Crosby Susan Pokusa
- Zugzwang
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- anusiekx91.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
o delikatnych rysach drobnej twarzy, ostrzyżonym krótko, niemodnie. Oczy świeciły mu jak agaty.
Nosił szary, szkolny sweter, szare spodnie i czarne, sznurowane buty.
- Przyniosłem ci parę tostów - mówił dziadek. Był siwy i przygarbiony, ale widać było, że ma
klasę. Ktokolwiek by wszedł w tej chwili do biblioteki, zorientowałby się natychmiast, że stanowią
parę: dziadek i wnuk. Może po podobieństwie uszu. Może jeszcze po czymś. Empatia czasem
przeskakuje jedno pokolenie, w rezultacie czego młodzi i starcy osiągają szczególną bliskość, taką
jaka nie zawsze staje się udziałem matek.
Robert wziął tost i zaczął go skubać.
- Zjadłeś niewiele podczas lunchu, więc pomyślałem, że możesz być głodny - dodał dziadek. - Na
litość boską, nie czuj się winny. Ja też nie lubię zapiekanki z mięsem i cynaderkami, szczególnie
wtedy, kiedy są w niej same cynaderki, a ciasto jest przypalone. To kucharka upierała się, żeby ją
zrobić.
Robert zastanowił się. Nigdy przedtem nie słyszał, żeby ktoś dorosły mówił w ten sposób
o jedzeniu. Wyobrażał sobie, że dorośli lubią wszystko, niezależnie od tego czy jest obrzydliwe,
czy nie. To przecież oni kazali mu jeść ryby, kalafiory, fasolę i tłustą baraninę, chociaż mdliło go
na sam widok takiego jedzenia. Matka zawsze kazała mu zjadać wszystko do końca, jeśli nawet
siedział godzinami nad talerzem; kiedy inni dawno już skończyli, w pokoju robiło się coraz
ciemniej, a zegar wydzwaniał kolejne godziny.
Natomiast dziadek nie tylko potwierdzał, że zapiekanka mięsno - cynaderkowa była
okropna, ale w dodatku nie kazał mu jej jeść. Było to coś niezwykłego. Po raz pierwszy od
długiego czasu doznał uczucia, że w przyszłości może być lepiej.
Od Bożego Narodzenia, a właściwie od kolacji wigilijnej nie miał się z czego cieszyć. Jego
ojciec wpadł w furię, matka płakała, a wszyscy goście wiercili się na krzesłach i mamrotali pod
nosem z zażenowania. Rano następnego dnia matka spakowała walizki i wyjechała, a dziadek
zabrał go do siebie.
Robert czekał w pachnącym skórzanymi siedzeniami daimlerze dziadka, patrząc jak krople
deszczu spływały wężykami po przedniej szybie, podczas gdy jego ojciec i dziadek rozmawiali z
sobÄ… na ganku.
- Pewnie nie zauważyłeś, że już od dłuższego czasu twoi rodzice nie byli z sobą szczęśliwi - mówił
dziadek, kiedy jechali w deszczu przez Pinner i Northwood. - Czasem tak się zdarza, że ludzie po
prostu przestają się kochać. To bardzo smutne, ale nic nie można na to poradzić.
Robert siedział w milczeniu, patrząc na rzędy podmiejskich domków z mokrymi,
pomarańczowymi dachami i małymi, nędznymi ogródkami. Czuł się zbolały do granic
wytrzymałości. Kiedy zatrzymali się w pubie The Bell na Pinner Green, żeby dziadek mógł wypić
małą whisky i zjeść kanapkę, a on sam napić się coca-coli i zjeść torebkę frytek, nie wiedział, że po
policzkach cieknÄ… mu Å‚zy.
Mieszkał w Falworth Parku już od trzech tygodni. Jego pradziadek był kiedyś właścicielem
tego majątku: domu, farmy i trzydziestu sześciu akrów ziemi, ale większość z tego pochłonął
podatek spadkowy, tak że dziadek zajmował obecnie tylko osiem pokojów we wschodniej stronie
domu, natomiast zachodnie i południowe jego skrzydło zajmowały dwie inne rodziny.
- Nie nudzisz się? - spytał dziadek, kiedy siedzieli obok siebie przy oknie. - Poszukam wyrzynarki
do drewna.
Robert potrząsnął głową.
- Siedzisz tu od wielu godzin.
Chłopiec rzucił mu krótkie spojrzenie.
- Lubię patrzeć na drzewa.
- Tak - powiedział dziadek. - Czasem widać w nich twarze.
Robert patrzył na dziadka z otwartymi ustami. Nie wiedział, czy ma się bać, czy cieszyć.
Skąd dziadek mógł wiedzieć, że widział w drzewach twarze? Nigdy nikomu o tym nie mówił,
bojąc się, że zostanie wyśmiany. Albo dziadek czytał w jego myślach, albo...
- Widzisz to? - mówił dziadek bardzo zwyczajnie, wskazując na młode dęby, rosnące wzdłuż
końcowej części alei wjazdowej. - Na tych drzewach, wśród górnych gałęzi, mieszkają dzikie koty;
pod nimi żyją skrzaty... Zawsze przygarbione, przebiegłe i skwaszone.
- Przecież tam nic nie ma - odrzekł Robert. Oprócz gałęzi.
Dziadek uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
- Nie oszukasz mnie, młodzieńcze. Liczy się to, co widzisz między gałęziami.
- Ależ tam nic nie ma... Nic realnego. Widać tylko niebo.
Dziadek obrócił się i popatrzył na drzewa.
- Zwiat ma swój zewnętrzny kształt i zarazem wewnętrzny.
Skąd wiem, że siedzisz przy mnie? Ponieważ cię widzę, jesteś bowiem pozytywem swojego
kształtu. Ale masz przy tym kształt swojego negatywu, który jest utworzony przez przestrzeń,
w której cię nie ma.
- Nie rozumiem - zmartwił się Robert.
- To nic trudnego - odparł dziadek. - Musisz tylko szukać rzeczy, których w danym miejscu nie
ma, zamiast rzeczy, które tam są. Popatrz na ten wielki dąb na końcu alei. Mogę na nim zobaczyć
bestię. Albo raczej brak bestii. A przecież ta bestia jest w pewien sposób równie rzeczywista jak ty.
Ma typowy kształt, ma zęby i pazury. Możesz ją zobaczyć. A jeśli możesz ją zobaczyć, to jak może
być mniej realna niż ty?
Robert nie wiedział, co o tym sądzić. Dziadek rozumował tak przekonywająco. %7łartował,
czy naprawdę tak myślał?
Wiatr stukał deszczem po szybach; wśród młodych dębów dzikie koty huśtały się na niepewnych
gałązkach, a garbate skrzaty robiły zwody i uniki.
- Coś ci opowiem - rzekł dziadek. - W latach pięćdziesiątych, kiedy szukałem minerałów
w Australii, przekraczałem pewnego razu głęboki wąwóz, w pobliżu góry Olga, w którym widać
było z daleka coś na kształt złoża miedzi. Chciałem zbadać ten wąwóz, ale mój przewodnik,
aborygen, odmówił pójścia ze mną. Kiedy zapytałem go o powód odmowy, powiedział, że mieszka
tam straszny stwór o nazwie Woolrabunning, co znaczy - "byłeś tu, ale znowu poszedłeś".
Oczywiście, nie uwierzyłem w to. Któż by uwierzył? Tak więc pewnego popołudnia poszedłem
sam do wąwozu. Było bardzo cicho, wiał tylko lekki wiatr. Zgubiłem się i dopiero tuż przed
zapadnięciem ciemności znalazzłem pozostawione przez siebie znaki orientacyjne. Znajdowałem
się na samym dnie wąwozu, głęboko w cieniu. Usłyszałem coś, jakby warczenie zwierzęcia.
Uniosłem głowę i zobaczyłem tego stwora tak wyraznie, jak teraz widzę ciebie. Był podobny do
olbrzymiego wilka, tylko głowę miał większą niż wilk i masywniejsze barki. Nie miał ciała ani
futra. Był uformowany całkowicie z przestrzeni zawartej między drzewami a skalnymi nawisami.
Robert popatrzył przestraszony na dziadka.
- Co wtedy zrobiłeś? - wyszeptał.
- Zrobiłem jedyną możliwą rzecz. Uciekłem. Ale wiesz co? On pogonił za mną. Do dziś dnia nie
wiem jak. Kiedy wdzierałem się na ściany wąwozu, słyszałem tuż za sobą zgrzytanie jego pazurów
na skałach, słyszałem, jak dyszy i mogę przysiąc, że czułem na karku jego gorący oddech.
W pewnym momencie upadłem i rozpłatałem sobie nogę... To znaczy, nie wiem, czy rozdarł mi ją
Woolrabunning, czy skaleczyłem się sam na skale lub na kolczastym krzaku. Spójrz i oceń.
Podciągnął lewą nogawkę spodni, odsłaniając białą, chudą
łydkę. Robert pochylił się i zobaczył głęboką, niebieskawą bliznę, zaczynającą się przy kolanie
i znikajÄ…cÄ… w szkockiej skarpetce.
- Trzeba było trzydziestu szwów, żeby to zeszyć dodał dziadek. - Miałem szczęście, że nie
wykrwawiłem się na śmierć. Możesz tego dotknąć, jeśli chcesz. To nie boli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]