do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ ebook ^ pobieranie ^ download
Podstrony
- Strona startowa
- Dalton Margot Wspomnienia
- Olivia Cunning One Night with Sole Regret 06 Tell me
- Cast Kristin Dom nocy 1 Naznaczona
- BiaśÂ‚ośÂ‚ć™cka Ewa 03 PiośÂ‚un i miód
- Blake Jennifer Z dala od zgieśÂ‚ku
- Gorski Artur swiadek smierci lustra
- J.R.R.Tolkien Hobbit, czyli tam i z powrotem
- Latitude Zero Laurence James(1)
- Christie Agatha Pierwsze drugie zapnij mi obuwie(1)
- 01 Kuzynki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fashiongirl.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sobą burmistrza z burmistrzową i burmistrzównami, naczelnika powiatu przy naczelnikowej i
naczelnikównach, nie mówiąc o podsędku, kwatermistrzu, nadzorcy więzienia i dwóch sekretarzach
magistratu, stracił zupełnie głowę i ze ślepą odwagą, jaką daje rozpacz, krzyczeć zaczął:
Chaosa bytnost' dowremiennu
W siebie samom Ty osnował!
A bytnost' prezdie biezd rożdiennu,
Iz wieków wiecznosti wozzwał...
Profesor Jastrebow, jedyny, co wiersze Dzierżawina mógł rozumieć, nie był obecny na popisie, gdyż w
przeddzień uroczystości kurację mleczną rozpoczął - nie było więc komu deklamatorstwa kontrolować.
Krzyk Sprężyckiego i jego udana pewność siebie wprawiły w zachwyt słuchaczów i słuchali.
Burmistrzowa i naczelnikowa wzruszone były niemal do łez - tym głównie, że "chłopczyna tak się
męczy".
A gdy mały deklamator, wspiąwszy się na palce, dyszkantem zachrypniętego koguta zapiał:
Ja car! ja rab! ja czerw'! ja boh!
- obie damy nie dały mu dokończyć, lecz pochwyciwszy malca w objęcia i pocałunkami go okrywając,
miętowych pastylek w usta mu napchały.
Wielki, a zgoła niespodziewany tryumf święcili owego dnia: Dzierżawin, Jastrebow i Sprężycki.
W kilka dni po akcie uroczystym ostatni z tej trójcy udał się do mieszkania Rosjanina jako delegat od
grona kolegów. Było zwyczajem, że na czas wakacyj nauczyciele zadawali uczniom do opracowania w
domu nietrudne piśmienne ćwiczenia. Dopełnili tego wszyscy - z wyjątkiem nieobecnego w dniach
ostatnich Jastrebowa. W tej właśnie sprawie Sprężycki został do niego wysłany.
Jastrebow mieszkał w oficynie dużego, rządowego gmachu, w dwóch skromnych pokoikach na dole.
%7łony nie miał; kawalerskim jego gospodarstwem zajmowała się stara Wojciechowa, znana całemu
miasteczku opiekunka wszystkich niemłodych bezżenników. Właśnie zatrudniona była myciem podłogi,
gdy zjawił się Sprężycki, zapytując nieśmiało o gospodynia fiesora. Zapytana wyprostowała się,
trzymając w ręku dużą, mokrą ścierkę, którą zaczęła wyżymać takim ruchem, jakby rzucić ją chciała na
głowę przybysza.
- A czego to pan uczeń od nich chcą? Czy to pan uczeń nie wie, że tera kanikuły i że oni są chore?...
(Wojciechowa przyswajała sobie zawsze sposób wyrażania się swych pupilów).
- Gospodyń fiesor - usprawiedliwiał się Sprężycki - sam przyjść rozkazał.
- Ha, to niech pan uczeń do nich idą. Oni w ogrodzie są.
- A gdzież ten ogród?
- Gdzież ma być? Na podwórzu!
Na środku olbrzymiego dziedzińca znajdował się spory placyk, otoczony sztachetami, malowanymi
(niegdyś) na zielono - on to miał być owym ogrodem.
Wszedł tam chłopiec przez półotwartą, na jednej zawiasie smętnie kołyszącą się furtkę i rozejrzawszy
dokoła, dostrzegł coś pośredniego między trawnikiem a śmietnikiem. Kilka suchych, bezlistnych, z
obłamanymi gałęzmi pni oraz kilka wbitych w ziemię kołków urozmaicały przykrą tego miejsca pustkę.
Od kołków do pni i od pni do kołków przeprowadzono sznury, na których suszyła się bielizna i wietrzyła
pościel. Po pewnych znakach szczególnych poznawało się, że bielizna była pochodzenia rosyjskiego,
pościel zaś stanowiła żydowskie tak zwane "bety". Do jednego z kołków przywiązano na mocnym
powrozie kozę, z którą drażniła się gromada brudnych, rozczochranych dzieciaków. Na jednym z
trawników - śmietników %7łydówka karmiła niemowlę; na drugim siedział wprost na ziemi bosy dziad z
gołą głową, w samej tylko bieliznie; na trzecim gdakały kury otaczając koguta, który chciał przybierać
pozy bohaterskie, lecz mu w tym przeszkadzał sromotny brak piór w ogonie...
Profesora Jastrebowa na próżno oczy chłopca wszędzie wypatrywały.
I już cofnąć się miał z miejsca, które dla śmiechu chyba nazwał ktoś ogrodem, gdy wtem dobiegły go
wygłoszone basem słowa, tak dobrze mu znane i w pamięci jego jakby ostrymi ćwiekami wybite:
Chaosa bytnost' dowremiennu
Iz biezdn Ty wiecznosti wozzwat...
Rzecz była do pojęcia trudna, a jednak namacalnie prawdziwa: odę Dzierżawina deklamował dziad
bosonogi, na trawie siedzÄ…cy.
Sprężycki zwrócił się w tę stronę i postąpiwszy kilka kroków, rozpoznał w deklamującym dziadzie z
niezawodną pewnością, choć i z niesłychanym zdziwieniem, swego nauczyciela języka rosyjskiego.
Jastrebow, od dłuższego czasu nie golony, ze szczecinowatą, na pół siwą brodą, z głową na wierzchu
łysą, a z boków i z tyłu okoloną długimi pasmami włosów, na szyję i kark spadających, miał na sobie
zgrzebną koszulę, wyłożoną na szerokie płócienne szarawary i nad biodrami paskiem rzemiennym
ściśniętą.
Przed nim, na niskiej, prostej ławie leżał napoczęty bochenek razowca i stała miska mleka zsiadłego
oraz duża, czworograniasta, do połowy już opróżniona butelka z wódką. Wódkę pił Rosjanin szklanką,
którą właśnie w tej chwili, uczyniwszy przerwę w deklamacji, do ust podnosił. Musiało zaś to
podnoszenie już nieraz się powtarzać, gdyż twarz siedzącego była czerwona jak kołnierz burmistrza, a
oczy, na wierzch wysadzone, miały wyraz zarazem dziki i obłędny.
Nie bez strachu przystąpił uczeń do nauczyciela i czapkę zdjąwszy, zaczął jąkać nieśmiało:
- Gaspadyń fiesor! Ja bardzo przepraszaju... Ja musiał przyjść, bo mnie tamci kazali... Ja przyszedł
tolko zapytaćsia...
Nie dokończył.
Jastrebow obrócił się do niego całą twarzą i skierował nań zaiskrzone oczy. Wyraz tych oczu był tak
straszny, że chłopcu ciarki przebiegły po krzyżu i nogi pod nim zadygotały.
Tamten wpatrywał się w niego długo, w milczeniu, okropnym, razem wściekłym i pełnym przerażenia
wzrokiem - nagle machać zaczął rękami, jakby coś czy kogoś odepchnąć chciał od siebie, i krzyknął
przerazliwie:
- Satana!... Satana!...
Sprężycki zdrętwiał.
Po krzyku nastąpiła cisza. Rosjanin zdawał się uspokajać, twarz i oczy w inną zwrócił stronę. Ale nie
trwało to długo. Po chwili znów dojrzał chłopca, rękę w jego kierunku wyciągnął i cichszym już, jakby
złamanym głosem rozkazał:
- Procz!
Sprężycki schował się za drzewo.
Drżał ze strachu, lecz ciekawość w miejscu go trzymała.
Nauczyciel uciszył się. Głowę zwiesił nisko - twarz jego przybrała znany tak dobrze uczniom wyraz
ostatecznego znużenia i apatii. Po chwili wyciągnął rękę po butelkę, szklankę napełnił i wychylił. Twarz
mu się rozjaśniła - hardym ruchem głowę podniósł - cały się wyprostował i jakby urósł. Mocnym,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]