do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ ebook ^ pobieranie ^ download
Podstrony
- Strona startowa
- Alistair MacLean Mroczny KrzyĹźowiec
- Korbel Kathleen Romantyczne podroze 01 Czarodziejka z rajskiej wyspy
- Forgotten Realms Elminster 02 Elminster in Myth Drannor # Ed Greenwood
- clarke arthur c odyseja kosmiczna 2010
- Diana Palmer Long tall Texans 02 BiaśÂ‚a suknia
- Barrett Susanne Poskromnić‡ bestić™
- May Karol W Hararze
- Koontz Dean R Nocne dreszcze (pdf)
- Henry_Cornelius_Agrippa_ _The_Book_Of_Occult_Philosophy,_Vol_1
- Juliusz Verne Cykl Robur (1) Robur Zdobywca (Król przestworzy)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wblaskucienia.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
inny, lżejszy karabin maszynowy, ale tylko na parę sekund, i oba umilkły równie nagle, jak zaczęły.
Mallory już nie czekał.
- Zbierz te rzeczy - szepnął. - Wezmiemy je ze sobą. Coś się nie udało.
W pół minuty wsadzili sznury i materiały wybuchowe do plecaków i ruszyli w drogę. Zgięci
we dwoje, uważając, żeby nie robić hałasu, przebiegli po dachach ku staremu domowi, gdzie
ukrywali się na początku, a gdzie teraz mieli się spotkać z Loukim. Byli zaledwie o kilka stóp od
domu, gdy raptem ujrzeli podnoszącą się ciemną postać - tylko, że to nie był Louki. Mallory
stwierdził to od razu, ponieważ tamten mężczyzna był za wysoki na Loukiego. Z rozpędu rzucił się
pionowo całym swoim stusiedemdziesięciofuntowym ciężarem ciała na nieznaną postać. Barkiem
trafił tamtego tuż pod mostkiem, pozbawiając go tchu. W sekundę pózniej żylaste ręce Millera
zacisnęły się na szyi tamtego człowieka. - I rzeczywiście, byłby go zadusił, gdyby Mallory pod
wpływem jakiegoś przelotnego impulsu nie pochylił się nisko nad wykrzywioną twarzą z
wybałuszonymi oczami. Ledwie zdołał stłumić okrzyk nagłej zgrozy.
- Dusty! - szepnął ochryple. - Na miłość boską! Puść go! To Panayis.
Miller nie słyszał. W mroku jego twarz była jak kamień, jego głowa pochylała się coraz
bardziej między uniesionymi ramionami, gdy zaciskał dłonie, dusząc Greka w okrutnej ciszy.
- To Panayis, idioto, Panayis! - Mallory dotykał prawie ucha Amerykanina, chwytając go za
przeguby i próbując odciągnąć od gardła Panayisa.
Słyszał stłumiony łomot pięt ofiary na dachu i ciągnął Millera z całej siły za ręce. Dwa razy
już słyszał podobny dzwięk, gdy ktoś umierał w potężnych dłoniach Andrei, i wiedział z całą
pewnością, że Panayisa spotka taki sam los, i to bardzo szybko, jeśli nie odciągnie Millera. Nagle
Miller zrozumiał, rozluznił mięśnie, wyprostował się na klęczkach i opuścił bezwładnie ręce.
Oddychając głęboko patrzył na leżącego.
- Co się, u diabła, z tobą dzieje? - zapytał cicho Mallory. - Głuchy, ślepy czy jedno i drugie?
- Chyba coś w tym rodzaju. - Wierzchem dłoni Miller potarł czoło. - Przepraszam,
komendancie, przepraszam.
- Dlaczego, u diabła, mnie przepraszasz? - Mallory spojrzał na Panayisa: Grek usiadł teraz,
masując sobie gardło i chrapliwie wciągając oddech. - Może Panayis przyjmie...
- Z przeprosinami można poczekać - przerwał szorstko Miller. - Niech pan go zapyta, co się
stało z Loukim.
Mallory spojrzał na Millera, chciał coś powiedzieć, rozmyślił się i przetłumaczył pytanie.
Wysłuchał urywanej odpowiedzi Panayisa - najwidoczniej przy mówieniu bolało go gardło - i jego
usta zacisnęły się w twardą linię. Miller widział, jak nagle ramiona Mallory ego opadły, i poczuł, że
nie może dłużej czekać.
- No i co, komendancie? Coś się stało Loukiemu, prawda?
- Tak - powiedział bezdzwięcznie Mallory. - Doszli tylko do zaułka i wlezli na mały
niemiecki patrol. Louki próbował odciągnąć Niemców i dostał w pierś z karabinu maszynowego.
Andrea zabił Niemca i zabrał Loukiego. Panayis mówi, że na pewno umrze. .
Rozdział czternasty
Zroda wieczór Godz. 19.15_/20.00
Cała trójka opuściła miasto bez żadnych trudności i ruszyła na przełaj do zamku Vygos,
unikając głównej drogi. Zaczął padać deszcz, gęsty, nieprzerwany. Grunt był rozmiękły i błotnisty,
a kilka zaoranych pól, przez które mieli przejść, prawie nie do przebycia. Właśnie udało im się
przebrnąć przez jedno z nich i widzieli już niewyrazne zarysy warowni w odległości niecałej mili -
a nie trzech, jak podawał Louki - od miasta, gdy natrafili na opuszczoną lepiankę i Miller odezwał
siÄ™ po raz pierwszy od czasu, gdy wyszli z rynku.
- Jestem wykończony, komendancie. - Zwiesił głowę i dyszał ciężko. - Miller już się
starzeje, nogi mi całkiem wysiadły. Nie moglibyśmy wejść na dwie minutki do środka, posiedzieć i
zapalić?
Mallory był zaskoczony, lecz pomyślał, że i jemu nogi odmawiają posłuszeństwa, więc
zgodził się z żalem. Miller nie należał do ludzi, którzy narzekają, jeśli nie mają do tego
wystarczających powodów.
- Dobra, Dusty. Minuta czy dwie nie robi nam wielkiej różnicy. - Przetłumaczył to szybko
na grecki i wszedł do środka, a Miller tuż za nim, narzekając na swój podeszły wiek.
Znalazłszy się w lepiance, Mallory wymacał drogę do nieodzownej tu drewnianej pryczy,
usiadł z ulgą, zapalił papierosa i stwierdził ze zdziwieniem, że Miller nadal jest na nogach, powoli
obchodzi izbę i obmacuje ściany.
- Dlaczego nie siadasz? - zapytał zły. - Przecież po to tu przyszedłeś.
- Nie, komendancie, wcale nie - Miller mówił ze szczególnym naciskiem. - To był tylko
wybieg, żebyśmy tutaj weszli. Mam tu kilka bardzo ważnych rzeczy, które chciałbym panu
pokazać.
- Bardzo ważnych? O co chodzi, do diabła?
- Trochę cierpliwości, kapitanie - poprosił Miller. - Parę minut cierpliwości. Nie zmarnuję
czasu, daję słowo.
- Dobrze. - Mallory zdumiał się, ale wierzył w Millera. - Jak chcesz. Tylko nie zwlekaj za
długo.
- Dziękuję, komendancie. - Posługiwanie się regulaminowymi zwrotami wyraznie nużyło
Millera. - To nie potrwa długo. Tu powinna być lampa albo świeca... Pan kiedyś mówił, że
wyspiarze zawsze zostawiają takie rzeczy w opuszczonym domu. - To bardzo użyteczny dla nas
przesąd. - Zapalając latarkę Mallory zajrzał pod pryczę, potem wyprostował się.
- Jest kilka świec.
- Potrzebuję światła, komendancie. Okien tu nie ma, sprawdziłem. - Zapal świecę, a ja
wyjdę na dwór i zobaczę, czy nic nie widać. - Mallory nie miał pojęcia, do czego Amerykanin
zmierza.
Czuł jednak, że Miller jest tak pewny siebie, ża żadne pytania nie wchodzą w rachubę.
Wrócił po chwili.
- Nie widać nic - oznajmił. - Doskonale. Dziękuję, komendancie. - Miller zapalił drugą
świecę, zdjął z ramion plecak, położył go na pryczy i stanął nad nim bez słowa.
Mallory zerknÄ…Å‚ na zegarek.
- Miałeś mi coś pokazać - nalegał.
- Tak jest. Mówiłem o trzech rzeczach. - Sięgnął do plecaka, wyciągnął małe czarne
pudełko, niewiele większe od pudełka zapałek.
- Eksponat numer jeden, komendancie.
- Co to jest?
- Zapalnik zegarowy. - Miller zaczął odkręcać tylną panewkę. - Nie znoszę tych rzeczy.
Zawsze czuję się jak anarchista z karykatury. Ale one są skuteczne. - Zdjął wieczko pudełka i
zbadał mechanizm w świetle świecy. - Tylko nie ten - dodał miękko. - Zegar jest w porządku, ale
wtyczki kontaktowe zostały wygięte. Może tykać do sądnego dnia i nie podpali nawet fajerwerku.
- Ale w jaki sposób...? - Eksponat numer dwa - Miller w ogóle go nie słuchał otworzył
skrzynkę z detonatorami, z filcowej, wywatowanej podściółki ostrożnie podniósł zapalnik i obejrzał
go dokładnie przy świecy. Znowu spojrzał na Mallory ego. - Rtęć piorunująca, komendancie. Tylko
siedemdziesiąt siedem gramów, ale wystarczy, by urwało człowiekowi palce. Czuła jak diabli...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]