do ÂściÂągnięcia ^ pdf ^ ebook ^ pobieranie ^ download
Podstrony
- Strona startowa
- King.William. .Przygody.Gotreka.i.Felixa.03. .ZabĂłjca demonĂłw
- Krentz Jayne Ann Przygoda na Karaibach(1)
- Ursula K.Le Guin Cykl Hain (8) Opowiadanie śÂwiata
- Cherrie Lynn Far From Heaven [Samhain] (pdf)
- Susan Ee Angelfall
- Christie Agatha Przeznaczenie
- Pratchett_Terry_Nomow_Ksiega_Wyjscia
- (french) Voltaire Cand
- Margit Sandemo Cykl OpowieśÂci (08) Uprowadzenie
- Lowell Elizabeth Donovanowie 04 Rubinowe bagna
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fashiongirl.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jącą wnętrze i przekonał się, że otwór powstał od uderzenia zrzuconych masztów. Podano nju wełniane koce:
zanurzył się po raz drugi i chciał zatkać otwór, lecz nie mógł tego dokonać.
Pozostawał tylko ratunek w szalupie i czół-nie, lecz mało było nadziei uratowania się wśród rozkołysanego
morza. Ponieważ okręt szybko się zanurzał, gdyż przy nowem sondo-waniu przybyło o stopę, należało więc
spiesznie myśleć o ratunku. Obie łodzie były dostateczne do pomieszczenia nas wszystkich. Kapitan roz-kazał
je. spuścić na morze. W mgnieniu oka spełniono rozkaz; kilka beczek solonego mięsa i sucharów, oraz baryłki z
świeżą wodą spusz-czono do statków. Czółno, w którem znajdował się Bosman, pierwsze od okrętu odbiło,
zatrzy-mując się w niewielkiej odległości, nim szalupa odbije. Kapitan wsiadał ostatni właśnie w chwil', gdy
przednia część okrętu zaczęła niknąć pod wodą.
Majtkowie szybko odbili, aby usunąć się zdała od wiru, powstającego zwykle przy zatonięciu statku.
Kapitan, pomimo podeszłego wieku, z nadludzką siłą odepchnął się i wsko-czywszy w sam środek czółna,
przewrócił kilku majtków. W momencie jednak był na nogach i ster uchwycił. Ponieważ okręt zanurzał się
zwolna, Blackwood skręcił ster, aby raz jeszcze dostać się do tonącego statku. Jakoż powiodło
mu się wskoczyć na pokład i porwać kilka strzelb i nieco amunicji. * Poczem odbił po-wtórnie, a fale unosiły
szalupę z przerażającą szybkością.
Jeszcześmy nie upłynęli mili, gdy po-przedzające nas czółno, uderzone falą, poszło na dno z całą osadą. Na
chwilę przedtem i okręt już zatonął. Płynęliśmy w zwątpieniu i trwodze, z ściśnionem sercem na widok śmierci
tylu towarzyszów i oczekując tego samegu losu.
Bóg jeden i tym razem uratował nąs cudo-wnie. W odległości okazał się okręt, kilkakrotna salwa z
wszystkich strzelb zwróciła jego uwagę. Zwinięto żagle i zmieniono kierunek, a w dwie godziny potem
znajdowaliśmy się na pokładzie holenderskiego statku Biesborch, płynącego do Surabaja.
Kapitan Blackwood milczał w pierwszych dniach uporczywie, czarna troska osiadła na jego twarzy; utracił
ulubiony okręt, kilkunastu da-wnych i dzielnych towarzyszów, a oprócz tego cały powierzony mu ładunek. To
go najbardziej dręczyło. Wprawdzie w długim swym zawodzie marynarskim niemało trosk doznał, lecz dziś nie
był jak niegdyś młodzianem, aby je z po-godną znosić twarzą. Kiedyśmy przybyli do Su-rabaja, rzekł mi:
Poczciwy chłopcze, serce mię boli, że się
musimy rozłączyć. Ja muszę wracać do Sydney na statku holenderskim, aby osobiście zdać sprawę
właścicielom okrętu i kupcom, którzy mi towar powierzyli, z nieszczęścia, jakie mię spotkało. Tobie radziłbym
upatrzyć jaki statek, odchodzący do Indyj Wschodnich i zaciągnąć się w służbę. W Madras zapewne dojdzie cię
list ojca i spodziewam się w nim przebaczenia; więc albo będziesz mógł wrócić do Anglji, lub też dostaniesz
służbę na okręcie Kompanji in-dyjskiej, która wyrównywa prawie służbie kró-lewskiej. Mam kupca znajomego
w tem mieście; oto list do niego, a tu, dodał wciskając mi w rękę kilka sziuk złota, masz sześć gwinei za ostatnią
podróż; więcej ci dać nie mogę, bom sam goły. Oszczędności moje połknęła ogromna filiżanka słonej wody, w
której i biedny mój statek za-tonął. Bywaj zdrów!
%7łal mi było rozstawać się z kapitanem, lecz chęć dostania się do Madras przezwyciężyła ochotę powrócenia
z nim do Sydney. Nie potrze-bując wydać ani grosza, miałem wszystkie za-robione pieniądze, to jest
dwadzieścia gwinei; aby jednak je zaoszczędzić, szukałem miejsca na jakim okręcie.
Zdarzyło się, że kapitan holenderskiego ku-pieckiego statku werbował ludzi, wszyscyśmy więc przyjęli u
niego służbę, wyjąwszy sternika, . który z kapitanem Blackwood odpłynął.
VI.
Podróż do Madras. Rozbójnicy malajscy. Wyprawa przeciwko nim.
Dnia 24 lutego 1838 roku opuściliśmy port Surabaja, kierując się ku cieśninie Malakki, ale wiatr
zachodnio-północny, żegludze naszej prze-ciwny, zmusił kapitana do obrania innej, dłuż-szej, lecz pewniejszej
drogi, a mianowicie przez cieśninę Bali, na Ocean Indyjski; okręt miał opłynąć południowy brzeg Jawy i
zachodni Su-matry, a następnie przy zmianie wiatru skiero-wać się ku wyspie Cejlon.
Służba morska, chtciaż na całym świecie pra-wie jednakowa, przecież na okrętach holender-skich znacznie
się różni od służby na statkach angielskich. Wymagają Holendrzy szczególniej punktualności pod każdym
względem w speł-nianiu obowiązków, mianowicie też czystość po-suwają aż do przesady. Pokład, galerje
okrętowe, schody, miejsca pomiędzy pokładami muszą być ^ codzień szorowane, gdy na statkach angielskich
tylko raz w tydzień, w sobotę. Nie miałbym nic przeciw tej wzorowej czystości, gdyby to usta-wiczne mycie nie
pociągało za sobą wiecznej wilgoci, gdyż zanim drzewo z dnia jednego wy-schnie, już je na nowo polewają
wodą.
Płynęliśmy wolno, gdyż jak wspomniałem, wiatr pomimo zmiany kierunku nie sprzyjał nam cią-gle.
Kiedyśmy mijali cieśninę Sundzką, majtek, siedzący na straży w bocianiem gniezdzie, zawo-łał, że widzi w
odległości kilka statków płyną-cych za nami. Ponieważ morza te częstokroć niepokoją korsarze malajscy, przeto
kapitan roz-kazał przedsięwziąć ostrożności, aby na przy-padek spotkania się z nimi być w pogotowiu. Nabito
działa, rozdano załodze broń i amunicję, oraz przygotowano narzędzia do gaszenia ognia.
Przez całą noc mieliśmy się na baczności, lecz nic nie przerwało spokojności; nad ranem ujrzeliśmy w
odległości pół mili siedm statków widocznie okrążających nas wkoło. Były to okręty malajskie, długie na 11 do
13 sążni, za-opatrzone jak dawne galery rzymskie w jeden lub dwa rzędy wioseł: przy jednym z najwięk-szych
naliczyłem ich przeszło sześćdziesiąt.
Majtek, który już raz bił się z tymi rozbójni-kami, opowiadał mi podczas nocnej straży, ze na każdym
statku oprócz niewolników, używa-nych do robienia wiosłami, znajduje się 60 do 70 wojowników; statki są
dobrze zbudowane i płyną szybko. Pokład dokoła obwarowany dre-wnianą grubą ścianą, ma jedną strzelnicę,
która zamyka się klapą i tylko otwiera dla wystrzele-nia. Zwykle na każdym bywa po jednem wiel- kiem dziale
dwunastofuntowem, a oprócz tego
znajduje się jedno lub dwa działka trzechfuntowe i kilka jednofuntowych. Wojownicy bywają uzbrojeni w
karabiny, strzelby, dzidy i krysze czyli krótkie miecze malajskie. Do walki ubie-rają się czerwono, a
rozpuściwszy długie, włosy i wstrząsając orężem, wyzywają przeciwników na bój śmiertelny. Jeżeli im się uda
dostać na pokład ściganego okrętu, wtedy wycinają całą osadę w pień i nikomu nie dają pardonu.
Kapitan zamiast uchodzić, zwrócił się fron-tem ku rozbójnikom i, płynąc'ku nim, rozwinął flagę
holenderską. Natychmiast na masztach sie-dmiu statków wywieszono bandery czerwone. Ponieważ okręty
nieprzyjacielskie płynęły z nie-równą szybkością i rozciągnęły się w szeroki półokręg, przeto kapitan mając
wiatr pomyślny po sobie, skierował się ku lewemu ich skrzydłu i płynął wprost na ostatni krańcowy statek. Wi-
dząc to nieprzyjaciel, podzielił swe siły na dwie części, tak że trzy jego okręty chciały nam za-brać tył, dwa z
boku a dwa z przodu zacho-dziły.
Nasz trójmasztowiec, rozwinąwszy prawie wszystkie żagle, pędził z niezmierną szybkością naprzód,
pozostawiając pięć statków malajskich poza sobą w tyle, a zbliżając się coraz bardziej ku dwom pierwszym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]